Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/131

Ta strona została przepisana.

obecnie ze swoich prześladowców, jak i policyjnego psa, że tak łatwo chcieli osaczyć przeciwnika, jak gdyby mieli do czynienia z pierwszym lepszym pastuchem. Swoją drogą, obstawili oba wejścia strażnikami, tylko o kopcu zarosłego „Grodziska“ jakoś nikt nie pomyślał.
— Pewnie, pewnie, — pykając fajkę, potakiwał pomrukiem — ktoby przypuszczał, że kopiec się otworzy i uwolni swojego przyjaciela. Szkoda tylko, że do owego lochu o drzwiach z litego głazu, nie wszedł sam pan komisarz policji. Takiego ptaszka zamknąć w klatce byłoby jeszcze znacznie milej.
Ciekaw jestem bardzo co się też dzieje z moimi więźniami, odciętymi od świata, czy ich wyswobodzono w jakiś sposób, jeśli w ogóle zdołano znaleźć tę utajoną kazamatę, czy też kończą powoli żywot, zaspakajając głód śmiertelny kęsem własnego ciała... Pies już pewnie pożarty i musiał więźniom nadzwyczajnie smakować, bo był policyjnie kształcony... Wprawdzie tacy panowie mają wybredne podniebienia, więc bez przyprawy nie smakowała im psina, ale głód przecież nie ma czasu, by się w kucharskich książkach rozpatrywać.
Spiesząc do sobie tylko wiadomego miejsca, kpił w duchu ze swych niefortunnych wrogów i jak urodzony sadysta odczuwał dziką rozkosz na myśl swego triumfu.
Droga wciąż jeszcze wiodła lasem, głuchym, tajemniczo uśpionym, że tylko rzadko odzywało