Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/132

Ta strona została przepisana.

się echo beku rogacza lub szelest jakiejś przebudzonej zwierzyny.
Po szeregu pogróżek pod adresem zbrodniarza, uwaga Stacha zwróciła się w innym teraz kierunku: oto pragnął gorąco, aby ten las, dający mu tak przyjazną zasłonę, ciągnął się nieprzerwanie tak daleko, póki nie przyjdzie chwila spotkania się oko w oko ze zbójem. Wszak zdawał sobie sprawę, że gdy zaświta i wejdzie w czyste pola, tropienie piekielnika napotka na trudności. Co prawda w runiach zbóż też można znaleźć jaką taką zasłonę, lecz i zbój również może zniknąć mu z oczu i przepaść w gęstwinie łanów. Co wtedy? Miałżeby naraz wszystko stracić i być we wstydzie sam przed sobą! A gdzie jest pomsta za Anusiną mękę, niemal śmierć — i za wszystkie ofiary, nawet za ową biedną sarnę? Wszak jeszcze teraz jest zbrodniarz tak bliziutko, że tylko skoczyć i chwycić go za gardło.
W głowie huczało niecierpliwemu junakowi, niby we młynie.
— Nie brakuje mi siły, ni Boże broń odwagi — rozważał szybko w duszy — lecz nuż nie sprostam tej olbrzymiej pokrace? Wołania nikt tu po nocy nie usłyszy i nie przyjdzie z pomocą... można hańbiąco przegrać! A tam dalej będzie może inaczej, w najgorszym razie, jeśli zajdzie potrzeba, skrzyknę bawiących w polu ludzi i złowimy bestię. Będzie się bronił rewolwerem? Furda! Na wojnie stokroć gorzej bywało, a przecież Bóg ochronił. Czyż milszy będzie Bogu so-