Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/133

Ta strona została przepisana.

baczy żywot piekielnika, czy moje życie, narażające się dla dobra niewinnego narodu. Chyba pewnikiem moje...
Zdanie się na dobroć i sprawiedliwość Bożą niezwykle skrzepiło go na duchu. Gotów był nawet rozpocząć zaraz walkę wręcz, gdy znów myśl nowa szepnęła mu nad uchem: — Po co się spieszysz, kiedy nie ma tak gwałtownej potrzeby? Wszak pędzisz zbója prościuteńko przed sobą, jak szczupaka do kłoni... Sam idzie, gdzie potrzeba, a może nawet do samego Nadbrzezia... Czekaj, kto wie, czy się nie dowiesz czegoś więcej... czy nie rozwiążesz tej fatalnej zagadki, której nikt dotąd ani włókienka nie rozwięźlił... Ten dziad, co cię na ślady zbója naprowadził, nie jest chyba przypadkiem, ale narzędziem w ręku Boga... Uspokój się i czekaj mężnie, co los dalej nadarzy, bo zbój na pewno już się nie ukryje przed twoimi oczyma.
Znów się Stach nieco uspokoił, lecz nie przestawał zaciskać w ręce wydłużonego żelaziwa. Bo i jakże, gdy kroczył przed nim wcielony w człowieka potwór, ten sam, który ugodził nożem w piersi jego najmilejszą dziewczynę, że przez męczeński szereg godzin, długich jak cała wieczność, drogie to życie tliło się ledwie... gdy wszystkie sny młodzieńcze, pragnienia i zamysły w grób się staczały, że jeno tyle zostawało, aby samemu w otchłań śmierci się rzucić... Lecz przecież Bóg się ulitował nad sierotą i jego opromienił nadzieją — Anusia powróciła do życia i oto