Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/134

Ta strona została przepisana.

pewnie nie śpi tam teraz, lecz drży z niepewności i lęku.
— Stachu, Stasieńku drogi — zdało się naraz chłopakowi, że słyszy szept słabiutki — wytrwaj, bo ja się modlę teraz o twoje powodzenie.
Wiedział, że to tylko złudzenie, a przecież odpowiedział serdecznie:
— Bóg-że ci zapłać, niebogo moja przenajdroższa. Wytrwam, wytrwam...
Nie tracąc zbója z oka, szedł dalej jak najbardziej ostrożnie, co jednak nie przychodziło mu tak łatwo. Bal się, by silniej nie potrącać zaroślami, nie naciskać stopami opadłych i wyschniętych gałązek, a przecież to przeszkody były wśród nocy nie do wyczucia i obejścia. Sposób tego śledzenia i skradania się naprzód już tak dotkliwie dawał mu się we znaki, że cały był spocony, wreszcie pragnienie jęło go trapić coraz bardziej. Co chwila zrywał z zarośli rośny listek, by chociaż trochę zwilżyć wargi, do cna wyschnięte i jakby przetrawione gorączką.
Po jakimś czasie las się skończył i równocześnie pierwsze zwiastuny brzasku rozjaśniły nieznacznie ciemną kotarę nocy. Droga cośkolwiek jeszcze wiodła okolem lasu, po czym odchylała się na lewo.
Zbój zdał się coraz bardziej pospieszać, jakby przed pełnym świtem pragnął znaleźć się u celu.
Stach, korzystając z napotkanego rowu, w