Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/135

Ta strona została przepisana.

oka mgnieniu ugasił dokuczliwe pragnienie, po czym, pozwoliwszy zbójowi oddalić się na odpowiednią przestrzeń, chyłkiem wymknął się z lasu i niby cień zgarbiony jął się posuwać jego tropem.
Niedługo w oczach zmęczonego chłopaka zamajaczyła mała, samotna chata, na tle brzezinowego zagajnika. Równocześnie coraz widniejsza postać zbója skierowała się nagle w kierunku tej ubogiej sadyby. Zdziwiony Stach przystanął.
Tymczasem zbrodniarz przedostał się przez wrota i rozglądnąwszy się uważnie, podszedł szybko do okna. Widać było dość dobrze, że cień zbójeckiej ręki uderzył w szybę kilka razy. Po krótkiej chwili drzwi się cicho otworzyły i postać zbója zginęła w mroku sieni. Kto te drzwi otwarł, Stach nie mógł dojrzeć z odległości i nie zważając na to, jął podpełzywać bliżej chaty. Na szczęście o kilkanaście kroków od nędznego obejścia znalazł zarośla gęste i w ową gąszcz wczołgał się cicho niczem lis.
— Co to za chata i po co on tu wstąpił? — przebiegło przez myśl Stacha. — Czyżby ten łotr miał tu jakich wspólników? Niechybnie...
Wyciągnął się na ziemi i postanowił czekać, co los dalej przyniesie. Wreszcie po tak długiej i męczącej wędrówce należał mu się wypoczynek. Wrócił mu znowu pewien spokój, tym bardziej, że był blisko swoich stron i od Nadbrzezia dzieliło go najwięcej jakie pięć kilometrów. Czuł