Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/136

Ta strona została przepisana.

się tu jakby u siebie w domu i przemyśliwał tylko, jakby z owej pułapki już nie wypuścić zbója wolno.
Kiedy układał sobie coraz to śmielsze plany, drzwi chaty otworzyły się ponownie i na podwórku ukazała się rosła, na pół ubrana postać jakiejś kobiety. Dniało już dobrze, zaczem Stach mógł rozeznać, że baba jest jeszcze wcale młoda, nawet nie brzydka, lecz równocześnie czymś niezwykłym i zarazem budzącym jakiś nieokreślony lęk, różniąca się od innych wiejskich kobiet.
Stach z wstrzymanym oddechem począł jej się przyglądać, jak gdyby jakiejś czarownicy.
Jakoż istotnie nazwa owa odpowiadała w zupełności tej niezwykłej postaci. Wygląd olbrzymki kazał domyślać się Stachowi, że pukanie zbrodniarza w okno co tylko ściągnęło ją z legowiska, o czym świadczyły zresztą czarne jak węgiel i rozczochrane włosy i brudna, na rozłożystych piersiach rozpięta koszula.
Wiedźma, postawszy chwilę i przetarłszy pięściami zaspane oczy, poczęła niby od niechcenia rozglądać się wokoło, zajrzała nawet za tylną ścianę chaty, po czym powróciła do sieni i, jak Stach mógł usłyszeć, zamknęła drzwi na rygiel.
— Nic innego — pomyślał chłopak podniecony — tylko ta czarownica jest w jakiejś zmowie z tym zbrodniarzem... Kto wie, czy jako jego kochanica nie jest wspólniczką tych wszyst-