Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/137

Ta strona została przepisana.

kich wprost bezprzykładnych zbrodni, bo i dlaczegóżby z owym zbójem miała taką podejrzaną znajomość? Dlaczego właśnie spotykają się w nocy i na umówiony znak w szybę czym prędzej drzwi otwiera? A to dobrały się bestie — myślał zdumiony dalej — on niby czart wcielony, a i tej wiedźmie nie brakuje niczego... Dobrana para, ani słowa!
Snując przeróżne myśli, jeszcze wygodniej ułożył się na ziemi i czekał, co będzie dziać się dalej.
Było już całkiem jasno, zatem zbliżenie się do okna było wprost niemożliwe. Coby dał za to teraz, gdyby mógł zajrzeć do środka izby i obserwować tę czarcią parę z taką swobodą, jak to miał możność podpatrywać dziką wieczerzę zbója! Niestety, musiał pogodzić się ze swym losem i leżeć cicho pośród krzaków, nie nadzwyczaj wygodnych. Będąc jednakże ponad siły zmęczonym, uważał teraz swą kryjówkę za tak przytulną, jak świeżo wyścielone loże, na którym po ciężkiej pracy się układał. Teraz mógł przynajmniej wyprostować swe kości, pofolgować uwadze, która dotąd była stale napięta, niby cięciwa łuku. Z kolei i żołądek jął się dopominać o strawę, zatem Stach dobył z woreczka kromkę chleba z serem i począł się pożywiać z tak rączym apetytem, jakby od tygodnia nic nie jadł. W każdym razie trzeba się było spieszyć z zaspokojeniem głodu, bo nużby mu wypadło opuścić prędko zacienioną placówkę i znowu kluczyć