Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/138

Ta strona została przepisana.

dalej za tropem swego chytrego i potężnego wroga?
Po kwadransie, zdrowe jak u młodego wilka zęby Stacha załatwiły się gładko z pajdą razowiaka i serem, a rozjaśnione oczy mówiły zadowolonym blaskiem, że sprawa głodu została rzetelnie załatwiona.
Przez ten czas jednak bacznie obserwowany obiekt chaty nie uległ żadnej zmianie. Zaryglowane drzwi widniały nadal głuche, choć ranne słonko różowiło je blaskiem i przeglądało się niewinnie w małych szybach dwóch okien.
— Mój Boże — przyszło na myśl Stachowi — to słonko jest przedobre, że nawet takim potwornym ludziom świeci...
Po tym od razu stanęła mu w źrenicach schludna, bieluchna chata ukochanej dziewczyny, — i równocześnie ona sama z bławatnymi oczkami, z cudnym rumieńcem na policzkach, taka cała urocza, jedyna... Pewnie słoneczko już ją przywabiło do okna i stoi w jego blaskach, rozczesując ulewę długich, miękkuchnych włosów, podobnych do włókien lnu, najpracowiciej wypieszczonych wytrawną dłonią prządki.
Kiedy tak myślał o tym umiłowanym swoim skarbie, nagle, ocknięta niecierpliwość znów go poczęła napastować.
— Czego, u licha, to gniazdo czarownicy takie spokojne? Nawet głos żaden nie dolatuje... Co te potwory porabiają tam teraz? Gżą się na jakim wyrku, czy co innego Belzebub mu naraił?