Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/139

Ta strona została przepisana.

Naprawdę, że nie wytrzymam chyba dłużej i wpadnę tam jak piorun! Albo, co będzie lepiej — zwołam z widłami chłopów i z tą przeklętą parą załatwimy się wreszcie...
Lecz nie uczynił tego, bo znowu myśl trzeźwiejsza szepnęła mu stanowczo: „Czekaj, bo nie wskórasz nic w ten sposób! Ten łotr zasypie was kulami i tyle go ujrzycie!“
Widać, że przyznał słuszność owej radzie, bo tylko westchnął ciężko i począł kręcić papierosa.
Tak minęła może godzina, może dwie, gdy wtem z komina chaty dym się ukazał. Co prawda nic to nadzwyczajnego nie znaczyło, lecz już sam fakt, że jakieś wreszcie obudziło się życie, ucieszył Stacha bardzo. Niedługo i drzwi się uchyliły i z wiadrem w ręce wyszła olbrzymka po wodę do pobliskiej studni. Teraz, jak się wydawało Stachowi, była przyjemniejsza z wyglądu, przy czym pełne jej policzki pałały nienaturalną czerwonością. Po zaczerpnięciu wody, znowu drzwi zatrzasnęły się na rygiel i tak już pozostały na długo.
— Pewnikiem warzą teraz sarninę, — pomyślał Stach — bo przecież ten piekielnik zabrał jej sporo do plecaka. Teraz po igrach wyprawia sobie sute żarcie, a ja będę się męczył w tej kolczastej tarninie licho wie dokąd. Ale to nic! Da Bóg, odbiję se za wszystko!
Czekał więc długo, bardzo długo, gdy wreszcie rygiel zakołatał, za próg wypuszczając cza-