Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/142

Ta strona została przepisana.



VII

Słonko już mocno schyliło się ku ziemi, gdy Stach przebudził się nareszcie. Oprzytomniał bezzwłocznie i przerażony skierował oczy w stronę chaty.
— Jezu! — zadrżały szeptem usta — przespałem chyba wszystko... Zbój już na pewno wyszedł... co ja teraz uczynię?!
Nie wiedział teraz, czy ma skoczyć do chaty, czy palce gryźć zębami, czy płakać?
Opatrzność jednak czuwała nad nim jak najtroskliwsza matka: nic się bowiem do owej chwili nie zmieniło, nawet olbrzymka jeszcze nie wróciła, a on tymczasem wypoczął sobie należycie, jakby nowych zasobów sił zbliżający się wieczór wymagał od niego w takiej mierze, jak jeszcze nigdy dotąd.
Naraz w tym rozpaczliwym stanie nerwów dobiegło uszu Stacha szybkie stąpanie nóg.
Instynktownie spoglądnął w ową stronę i spostrzegł powracającą szybko wiedźmę. Równocześnie zauważył z zadowoleniem, iż widocznie te-