Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/145

Ta strona została przepisana.

niem, tak wszystkie zmysły przejmującym, że wprost wydawała się jawą.
Pod wpływem tego przejmującego szeptu pochopność Stacha zdała się zwinąć w kłębek, jakby pieszczona dłonią kotka. Opanował się nagle, po tym z powrotem położył się na ziemi i przywarł do niej gorącymi ustami.
— O Jezu! — westchnął ciężko — sam widzisz, ile zdrowia kosztuje mnie to pasowanie się z sobą, ale poczekam jeszcze... wytrwam, bo takie widać Twoje niepojęte zrządzenie...
I znów czuwał jak dotąd, wpatrywał się w zaryglowane drzwi, zaciskając co chwila mocne i niecierpliwe pięści.
Aż wreszcie, kiedy słońce dotknęło już smugi lasu i zanurzyło się w jego ciemnej siności, gdy wieczór począł opróżniać pola, pastwiska i rozłogi, wtedy drzwi chaty się otworzyły i w szarym cieniu sieni zamajaczyły dwie postacie — zbrodniarza i jego zadowolonej przyjaciółki. Jeszcze czas jakiś ta tajemnicza para szeptała coś do siebie, jeszcze urywane pośmiechy igrały między nimi, wreszcie na pożegnanie oplotły się ramiona, jak gdyby macki dwóch potwornych ośmiornic i zbój spokojnie puścił się ścieżką w stronę Wisły. Szedł z jakimś małym zawiniątkiem pod bluzą, pełen odrazy w twarzy oraz w ruchach i równocześnie groźny jak odyniec wypatrujący wroga, który śmiertelną poczęstował go kulą.
Stach zaparł oddech w piersiach, kiedy mijał go potwór, po czym odwracał się powoli,