Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/146

Ta strona została przepisana.

wreszcie dźwignął się z ziemi, cały we wzrok się zamieniając. Po chwili mógł już wprawdzie opuścić swą kryjówkę, jednakże postać wiedźmy, wciąż jeszcze wartująca na progu, nakazywała mu ostrożność.
Nareszcie wiedźma cofnęła się w głąb sieni, lecz w tym samym czasie nad postacią zbója zamknęły się nadwiślańskie zarośla. W jednym momencie Stach wybiegł teraz z legowiska i chyłkiem, ile tylko sił mu starczyło, pognał w upatrzonym kierunku.
Zanim upłynął kwadrans, już był na tropie zbója, a łęg pośród wikliny, dający wolne przejście, był mu na rękę przez swe liczne zakręty, mogące stać się każdej chwili pożądaną zasłoną.
Nowa, podwójna radość wstąpiła w ciało Stacha, boć przecie zbój zmierzał ku jego stronom, prawdopodobnie do „Grodziska“...
Tymczasem poczęło szarzeć coraz bardziej, jednak do zupełnego mroku było jeszcze daleko.
I znów, jak ubiegłej nocy, piekielnik zdążał do jakowegoś celu, a nie daleko za nim jego zawzięty i utajony wróg, jak duch przemykający się wśród wiklin.
Po przeszło półgodzinnym tropieniu oczom Stacha ukazało się wzgórze z ruinami grubych, zamkowych murów.
— „Grodzisko“! — wyszeptał cicho dziwnie uradowany chłopak. — Po drugiej stronie rze-