Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/147

Ta strona została przepisana.

ki widać kościelną wieżę z mojej wsi... O, Boże, jużem tak bliziutko od swoich... i od Anusi... na pewno niespokojnej, że tak długo nie wracam... A przecież najbliżej jestem tego zbója.
Ohydny potwór kroczył teraz ostrożniej, oglądając się za siebie i przepatrując najbliższe krzaki i gęstwinę dzikiej trzciny, wreszcie przystanął.
Jak Stach mógł się zorientować w położeniu, było to właśnie miejsce, gdzie się znajdował loch wiodący do podziemi „Grodziska“.
Zbój wciąż stał jeszcze, widać poważnie zastanawiał się nad czymś, wreszcie ponownie rozglądnąwszy się wokół i widząc tylko milczącą pustkę wszędzie, wślizgnął się wolno do czarnego otworu.
Stach, który dotąd dygotał niecierpliwie po za gęstą łoziną, jął bliżej podpełzywać na brzuchu, a przekonawszy się dokładnie, że zbój wszedł do podziemi i wyczekawszy jeszcze chwilę, czy przypadkowo nie jest to jaka gra podstępna, zawrócił znowu bez szelestu i łukiem wydostał się na otwartą równinę. Wokół nie było żywej duszy, jedynie koń pasł się samotnie u podnóża „Grodziska“. Niecierpliwość chłopaka z każdym oddechem zamieniała się w jakowąś burzę.
— Co teraz począć? — zahuczało mu w głowie jakby w jakiejś machinie. — Zbój znowu jest w potrzasku, ale cóż z tego? Wszak już w nim był, strzeżony przez policję oraz gromadę chłopów,