Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/148

Ta strona została przepisana.

a i tak zdołał uciec... Co zatem należy czynić teraz? Zwołać chłopów z widłami i zacząć nowe oblężenie? Teraz lepiej się uda, bo wszystkie wyjścia już wiadome... No tak — coś mu znów podszepnęło — jednak do wsi kawał drogi i zanim skrzykniesz ludzi i powiadomisz policję, zbój ulotni się może...
Chyba nocować w owych lochach nie będzie, tylko coś spenetruje i pójdzie sobie dalej.
Stał tak do szaleństwa bezradny i dygocący cały jak w febrze.
— Jak na złość ani jednego chłopa nie ma nigdzie w pobliżu, nawet koń się sam pasie — wyszeptał rozpaczliwie.
Nie wiedział jednak Stach o tym, że ten szczypiący trawę koń ma swojego pastucha, w tej chwili właśnie węszącego po drugiej stronie góry.
Że ów pastuch w jednym dniu jest żebrakiem, w innym znowu dziewuchą, nawet wcale do rzeczy, kryjącą za gorsetem nie zwyczajną przynętę w postaci rewolweru... a wreszcie, że ten jakowyś kameleon w istocie rzeczy jest policyjnym wywiadowcą, który poprzysiągł sobie złowić straszliwego zbrodniarza, choćby mu przyszło poświęcić na to całe życie.
— Jezusie miłosierny — jęknął znowu do najwyższego stopnia zniecierpliwiony chłopak — mroczy się coraz bardziej, a ja tu stoję jakby głupi. Przecie trzeba coś radzić, trzeba koniecznie! Chyba wrócę nad rzekę i tam przy