Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/149

Ta strona została przepisana.

lochu będę czekał na powrót piekielnika... Ale nuż znów innym wyjściem na świat się wydostanie?
Ta myśl o mało z nóg go nie zwaliła. Widział obecnie, że popsuł całą sprawę, że trzeba było jeszcze u wiedźmy rozprawić się z potworem. Teraz się przecie nie rozerwie, by móc pilnować wszystkich wyjść równocześnie, przy tym zapadająca noc będzie sprzyjać zbójowi.
Z tego rozpaczliwego stanu coś go nagle wyrwało i nakazało ruszyć dalej. Począł się chyłkiem wspinać na stok „Grodziska“, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie oparł się plecami o zrąb starego muru.
Było na tyle jeszcze widno, że mógł dość dobrze widzieć najbliższe otoczenie „Grodziska“, jednakże tylko z jednej strony. Mimo, że miejsce to na czaty nie dawało zupełnego widoku, przecież Stach tu już został, znów jakąś silą tajemniczą w tym właśnie miejscu zatrzymany.
Nie bacząc na to, że trzeźwe myśli dają mu zgoła inne rady, przykucnął w złomie ruin, czując wyraźnie jakąś tajemniczą władzę nad swą wolą.
Nie niepokoił się bynajmniej, owszem, serce kołatało mu w piersiach, jak gdyby lada chwila oczekiwał spotkania z niesamowitym łotrem. Czoło zrosiło mu się potem, nie tyle z powodu dość parnego wieczoru, ile wprost z żywiołowego podniecenia. Stojąc cichutko, bacznie rozglądał się