Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/150

Ta strona została przepisana.

po upłazie „Grodziska“, to zwracał oczy w stronę Wisły, gdzie w szkarpie znajdowało się wejście do tych groźnych podziemi.
Choć zmierzch już zapadał coraz gęstszy, koń pasł się dalej na górze, jakby właściciel nie miał wcale zamiaru zabrać go na noc do stajni.
Była chwila, że Stach miał już chętkę drapnąć do wsi na wierzchowcu, by chociaż sam posterunek zaalarmować o tych śmiałych odwiedzinach zbrodniarza, lecz znów zaniechał tego, zatrzymywany jakąś nieodgadnioną siłą.
Czas mu się dłużył coraz bardziej i prześladował go całą zgrają bałamutnych podszeptów. Aby im się jako tako opędzić, szeptał urywkowo modlitwy, układał szybko coraz to lepszy plan rozgrywki, ściskał żelaziwo w swej garści, to znów poklinał w niepokoju. A zbój, jak przepadł w mrocznej czeluści lochu, tak nawet szmerem nie zdradzał swego pobytu w tych upiornych podziemiach, jakby jak duch połączył się z ich mrokiem.
Tymczasem do tego stopnia się ściemniło, że bystre oczy Stacha mogły jedynie objąć kilkumetrową przestrzeń. Strach zdjął teraz chłopaka, bo wyjścia z podziemia już nie widział i zbój swobodnie niespostrzeżony przez nikogo, mógł się ulotnić z lochów. Sprawa dla niecierpliwych nerwów Stacha była nie byle jaka, bo wprost dławiąca go za gardło — że zbója już postradał i popsuł wszystko, co tak szczęśliwie składało