Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/151

Ta strona została skorygowana.

się dotychczas. Tak rozpaczliwy ból ścisnął mu teraz piersi, że ledwie utrzymał się na nogach.
Dyszał bezradnie, do krwi zagryzał wargi, a łzy jak groch leciały mu po policzkach. Nigdy jeszcze taka straszliwa rozpacz nie targała mu wnętrza, jak w tej pełnej męczarni chwili.
Aliści nie ruszał się z kryjówki, choć był już niemal pewny, że nic tu nie wystoi.
Na szczęście, po jakimś czasie niebo rozpogodziło się cokolwiek, chmury rzedniały dalej coraz bardziej, wreszcie dość już wysoko nad Nadbrzeziem przejrzał przez chmury księżyc, po czym niedługo posrebrzył się na niebie, jak bochen chleba, z którego tylko niewielki skrawek odkrojono. Poświata rozlała się nad światem i nad upojną ciszą nocy.
Stach odetchnął swobodniej, chociaż męczył go nadal dokuczliwy niepokój — — czy zbój tymczasem nie opuścił podziemi.
— O Boże miłosierny — szeptał, dygocąc cały — może nie. Bo przecież może dłużej winien zabawić w owych lochach, chociaż... któż to odgadnie?
Znów upłynęła długa, ciężka godzina, a Stach, tracąc resztę nadziei zobaczenia zbrodniarza, wytrwał dalej w złomie muru, coraz bardziej politowania godzien i nieludzko zmęczony.
Aż naraz w pewnej chwili, kiedy ciężar zmęczenia przygniatał go jak zmora, kiedy podstępny sen już mu się począł wkradać zdradziec-