Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/152

Ta strona została przepisana.

ko pod powieki — — — dostrzegł na zwaliskowym murze o kilkadziesiąt kroków od swej załomowej placówki jakowąś białą postać...
W pewnej chwili zdawało mu się, że to pastuch w płótniance, lecz gdy przyjrzał się lepiej, — dreszcz przeszedł mu po kościach...
Postać miała wprost nadludzkie wymiary, z których spływała biała szata aż do stóp i nawet zdała się jeszcze włóczyć za nią po ziemi...
Widmo to posuwało się wolno ruinami w kierunku Stacha, poczynając wydawać z siebie głuche jęki...
Pełne przestrachu oczy Stacha dostrzegły teraz, że upiorne zjawisko ma zamiast głowy — trupią czaszkę.
Stach zmartwiał. Nie wiedział w pierwszej chwili, czy to złudzenie, czy rzeczywiście jakieś upiorne widmo wyczołgało się z ruin.
Wszystkie niesamowite opowieści o duchach i strachach zamieszkujących mroczne lochy „Grodziska“ stanęły mu w pamięci rojem przeraźliwych obrazów, z których każdy przedstawiał jakąś okropną larwę, siejącą wokół grozę potępieńczego lęku.
Przymknął nagle źrenice, ażeby się przekonać, czy to nie koszmar blaskiem księżyca wywołany, lecz kiedy otworzył je po chwili, znów go strach przejął jeszcze większy. Nie było to złudzenie, lecz rzeczywisty upiór, o obnażonych z ciała szczękach, zapadłym nosie i ciemnych oczodołach.