Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/153

Ta strona została przepisana.

Jęk, to jakieś żałośliwe skomlenie wydzierało się z tych rozdziawionych szczęk, które bieliły się wyraźnie, a nawet zdały się fosforyzować jakimś zielonkawym odblaskiem.
— Matko Najświętsza, ratuj! — wybełkotał drżącymi usty biedny chłopak i przeżegnał się nabożnie.
Przerażające widmo przystanęło na chwilę i zawodząc rozpacznie, chyliło się ku ziemi. Zdawało się, że piszczelami rąk wodzi po czarnym rumowisku, jak gdyby je pieściło i błagało o jakieś zmiłowanie. Zdrętwiały i na pół żywy Stach zapomniał całkowicie o postaci zbrodniarza, będącej gdzieś w podziemiach, bowiem ten upiór tak niespodzianie się pojawił i tak w jednym momencie przytłoczył jego myśli, że nie był zdolny kroku do ucieczki uczynić i wyjść z orbity przerażenia, której wszelką istotą był ten ścinający krew w żyłach upiór. Na tyle tylko posiadał jeszcze władzy w sobie, że instynktownie przywarł do muru zgęsiałą skórą pleców, jakby się pragnął wcisnąć weń całym ciałem.
Widmo znowu wyprostowało teraz swoją ogromną postać i jęcząc zawodząco, poczęło wolno stąpać w kierunku Stacha.
Zimny, śmiertelny pot wystąpił teraz na czoło struchlałego chłopaka, a pobielałe wargi szeptały urywanie słowa najżarliwszej modlitwy.
Naraz, po tej okrutnej próbie, jakby Bóg natchnął ledwie żywego Stacha, albowiem lęk, napięty w nim jak struna do najwyższego stopnia,