Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/154

Ta strona została przepisana.

nagle rozluźnił swoje kleszcze i wrócił myślom władzę. Równocześnie bystre oczy chłopaka dostrzegły z pod białej płachty widma — nie piszczele i kości wielkich stóp, ale zwyczajne na nich buty...
Ochłonął niemal w jednej chwili, a myśl zrodziła prawie już pewne podejrzenie, — że to jest zbrodniarz przebrany za upiora!
W tym przypuszczeniu może wahał się jeszcze, jednak co najważniejsze — pozbył się lęku i był gotów do walki choćby z prawdziwym nawet widmem.
Jakoż to widmo zbliżało się do niego, wyjąc nieludzko i szczerząc zęby z potwornie odrażających szczęk.
Kto widział zdala tę przeraźliwą zjawę, nie dziw, że w panicznym przestrachu uciekał z pola do domostwa, że wyolbrzymiał po tym w opowieściach tego zawodzącego ducha, że nadawał mu niesamowite kształty i że później wśród gminu rosła legenda o upiorze z ruin przedwiecznego „Grodziska“. Każdy widywał go inaczej, ubierał własną wyobraźnią, że nie było człowieka, któryby weń nie wierzył.
Jednakże do tej chwili nikt nie przypuszczał o możliwości takiej czartowskiej gry tajemniczego zbója, a nawet Stach miał jeszcze pewne wątpliwości. Miał i nie miał, bo jakkolwiek przedstawiała się sprawa, wygląd widma oblanego księżycową poświatą takie siał wokół przerażenie, że