Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/155

Ta strona została przepisana.

chłowiek, choćby do szaleństwa odważny, musiał potruchleć na ten widok i umknąć pełen trwogi.
Te buty jednak coraz bardziej widoczne i wcale nie widmowe stąpanie po gruzach murów, wzbudziły w Stachu pewność siebie i zdwojoną odwagę.
Upiór był obecnie tak blisko, że zaczajony chłopak nie miał już żadnej wątpliwości — z jakim potworem ma teraz do czynienia.
— Jezu dopomóż, dodaj siły i tak mi go podprowadź, bym go z krawędzi dosięgnął ręką... — modlił się w duchu i tak napinał zwoje mięśni, by się mogły rozprężyć niby cięciwa łuku.
Tymczasem widmo, nie przeczuwając jakiejkolwiek zasadzki, weszło na mur, pod którym stał zaczajony mściciel i labiedziło w niebogłosy. Szło brzegiem muru, jak sobie właśnie życzył Stach, że tylko sięgnąć ręką i zedrzeć piekielnika na rozsypane obok rumowisko.
Jeszcze Stacha od widma dzieliło kilka kroków, po chwilce trzy... dwa...
Teraz już tylko szmer czuł chłopak nad głową.
Rzucił w górę oczyma niby żbik, wyprężył się i co siły miał w pięściach, ułapił żelaznymi palcami nogę upiora wyżej kostki i błyskawicznie, oparłszy się o mur mocnymi kolanami — szarpnął gwałtownie ciężkim cielskiem... Tak zaskoczone widmo w jednej sekundzie straciło równowagę, przy czym gruz się obsunął i cała postać, okutana w długą fałdzistą płachtę, jak kloc zwaliła się z krawędzi na ostre głazy rumowiska.