Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Upadek był tak nagły i z taką siłą wykonany, że widmo padło niby martwe. A może właśnie ów nieprzewidziany atak i równocześnie przestrach ubezwładnił je z miejsca, lub wreszcie ciężki upadek na te głazy?
Jakkolwiek było, Stach nie miał czasu zastanawiać się nad tym, tym bardziej, że czuł dokładnie walące się z krawędzi ludzkie ciało, tylko jak tygrys runął nań całym sobą i w czaszkę, pomiędzy oczodoły, grzmotnął żelazną pięścią jak obuchem siekiery.
Widmo, które przygłuchło na chwilę, jęknęło teraz i znów się uciszyło.
W okamgnieniu Stach wydobył z zanadrza mocny konopny sznur, rozerwał płachtę na ogromnych, wypukłych piersiach rzekomego upiora i jął krępować prawie bezwładne ręce. Zbój widać omdlał, bo nie próbował wcale walki.
Po krótkiej chwili potężne łapy i nogi zbója były już skrępowane po chłopsku, że nawet diabeł byłby tych wężów nie rozerwał. Teraz kolejno triumfujący chłopak zdarł ze łba łotra trupią maskę i poznając tę obrzydliwą, ryżą twarz i ślepia przewracające białkami, wyrżnął w nią znowu pięścią.
— Gadzie przeklęty — wysyczał mu nad pyskiem — to za moją Anusię!... a to za pokojówkę dworską!... a to za żonę leśniczego!... to za córkę młynarza!... a to, wcielony diable, jeszcze raz za Anusię!...
Widać, że silne ciosy oprzytomniły skrępowa-