Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/157

Ta strona została przepisana.

nego zbója, bo się wyprężył i stęknął jak z otchłani...
Stach kolanami zwalił mu się na piersi, choć wierzył dobrze w swe postronki. Nieokiełzana dzika radość pałała mu w źrenicach, a to, że tajemniczy zbrodniarz przyszedł do siebie, jeszcze go bardziej podnieciło.
Miał chętkę wygarnąć jeszcze zbója w kufę, uznał jednakże, że nie przystoi znęcać się nad bezbronnym, choćby ten był jak najgorszym potworem. Żałował nawet, że go już pięścią poczęstował, ale kiedy zobaczył tę ryżą odstraszającą twarz, na żaden sposób nie mógł się pohamować i bodaj tyle ulżył nerwom, że powetował sobie ten wprost śmiertelny strach, jakiego najadł się do syta na widok jęczącego upiora.
Teraz nad wszystkim innym górował w jego duszy triumf wręcz żywiołowy — że złowił tajemniczego zbója, nieuchwytnego i strasznego zarazem, a który tyle ofiar miał na swoim zwyrodniałym sumieniu, że go pochwycił właśnie on, sam jeden, bez niczyjej pomocy i że swej kochanej Anusi do stóp go rzuci bohatersko...
W tej chwili musnęła księżyc mała chmurka, a kiedy dalej niebieską niwą popłynęła, światło miesiąca padło wyraźniej na twarz skrępowanego jeńca i jego dzikie, całkiem przytomne oczy.
— Mamy się wreszcie, co? — z zawziętą ironią rzucił pytanie Stach. — Myślałem, żem upolował białe widmo, zawodzącego stracha, ale... nie pomyliłem się bynajmniej... Już wiem, kim jesteś,