Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/158

Ta strona została przepisana.

a ja, byś się przekonał, kto ci powrozy te nałożył, to powiem ci kto jestem: narzeczony tej niewinnej dziewczyny, tej najdroższej sieroty, którąś w Zielone Świątki chciał zamordować... Ale Bóg dał, że ona żyje... chociaż poprzednich ofiar nikt już z grobu nie zbudzi... i jam ci za to przysiągł zemstę! Wszystkim dotychczas uchodziłeś bezkarnie, uciekłeś z lochów tych podziemi i jeszcześ trupy policji chciał zostawić za sobą... lecz wpadłeś w końcu w moje ręce... Znalazłem twą kryjówkę i byłem świadkiem jak żarłeś na surowo upolowaną sarnę... po tym jak cień szedłem za tobą skrycie aż do chałupy owej wiedźmy, twojej wspólniczki i wstrętnej kochanicy. Aż przecie tu wróciłeś, aby nacieszyć ślepia widokiem policjantów umierających z głodu i by świat straszyć tą przeraźliwą trupią maską... Włosy mi stoją z osłupienia, co za wcielony diabeł z ciebie! Przecie przemów, czemu tak milczysz?
Jeniec atoli milczał jak głaz i tylko patrzał tępym, jakby obłędnym wzrokiem na swego wroga, pełnego ledwie powstrzymywanej zemsty. Ten straszny, jakąś nieodgadnioną tajemnicą napiętnowany człowiek czuł się teraz bezsilny, widział, że popadł w takie sidła, z których wyzwala jedynie szubienica... że nadzieja ratunku nie ma już miejsca nawet w najśmielszych myślach, i że przyjdzie obecnie po torturach ciężkiego i przewlekłego śledztwa oddać się w ręce kata.
— Straciłeś mowę, co? — znowu się Stach odezwał. — Ano, ty tu przemówisz... — Podźwignął się