Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/159

Ta strona została przepisana.

na nogi i począł wołać ile tylko tchu w piersiach. Hej! jest tu poblisko kto?! Hej, hej, nie bójcie się ludziska, bo to nie strach chadzał po murach, jeno ten straszny zbrodniarz!! Mam skrępowanego jak barana, mam!!
Wołał na chybił trafił, boć przecie wiedział, że pustka jest wokoło.
A przecież był tu ktoś, przebrany za pastucha, lecz ten na widok jęczącego upiora zaszył się w gąszcze i z rewolwerem w ręku czekał na rozwiązanie przeraźliwego widowiska.
Teraz ten pastuch, słysząc ludzkie wołanie, wyskoczył z krzaków i ruszył pędem w stronę wołającego.
Stach już go spostrzegł i na wszelki wypadek chwycił za trzonek żelaziwa.
— Coś ty za jeden? Ty pasiesz tego konia?
— Tak, ja — odpowiedział przybyły i w jednej chwili zorientował się we wszystkim. — A, to pan, syn wójta z Nadbrzezia — wyrzekł zdenerwowanym głosem — poznaję... Znamy się przecież, ja jestem policyjnym wywiadowcą...
— Mam go nareszcie! — krzyknął z radością Stach i w kilku słowach opowiedział mu wszystko, a z oczu skry mu tryskały z triumfującej dumy.
Gdy wywiadowca przyszedł nieco do siebie, wyrzekł do Stacha prawie rozkazująco:
— Pobiegnie pan do wsi, by zawiadomić policję... Łódź jest przy brzegu.
Stach popatrzył nań ostro.