Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Przepraszam, ale pan sam to zrobi! Ja wyśledziłem i pochwyciłem zbrodniarza, a pan niech mi tylko pomoże odstawić go do władzy.
— Jam też jest władza — przerwał ajent.
— Panie! — obruszył się Stach — szkoda gadania! Leć pan, gdzie trzeba, a ja, kiedy sam potrafiłem skrępować tego ptaszka, to go już dopilnuję.
Taka stanowczość biła z tych słów chłopaka, że ajent widział bezcelowość jakichkolwiek rozkazów. Oceniając jednak konieczność liczniejszej siły, ażeby bez wypadku przewieźć zbrodniarza do Nadbrzezia, ruszył ku Wiśle jak niepyszny, klnąc w duszy z wściekłości, że za tyle poświęcenia i trudu nie on weźmie zasługę za tak niezwykłą, długo tropioną zdobycz.
Stach został przy swym jeńcu i znowu począł różnie doń przegadywać. Ale ten milczał jakby mowę postradał. Spróbował tylko niewidocznie, czy nie potrafi zerwać więzów, a kiedy się przekonał, że wysiłek daremny, zamknął oczy bezradnie i tylko dyszał głucho.
Dniało już dobrze, kiedy na drugim brzegu rzeki zjawiła się spora gromadka ludzi i cały posterunek z Nadbrzezia. Dziw, skąd się już ludzie dowiedzieli o schwytaniu zbrodniarza i zlatywali się na brzegu, ażeby się przypatrzeć potwornemu zbójowi.
Policja, po przeprawieniu się przez rzekę, ruszyła spiesznie w stronę wyniosłego „Grodziska“.