Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/161

Ta strona została przepisana.

Na przedzie kroczył ajent, gestykulując wciąż rękami i rozprawiając nad czymś głośno.
A fama, jakby tajemny telegraf ją rozpuścił, obleciała już całe niemal Nadbrzezie, wywołując ciekawych w stronę wiślanego przejazdu. Wszak stała się rzecz wielka, poruszając wszystkich do najwyższego stopnia: okropny zbrodniarz, uosobienie jakiejś upiornej wprost legendy — wpadł wreszcie w sidła! Stach Anusi go schwycił!...
Miano ujrzeć niedługo niesamowitą zmorę, która od kilku lat nękała grozą tę nieszczęśliwą wieś i rok rocznie uśmiercała coraz nową ofiarę...
— Kto jest ten straszny człowiek, może to jaki potwór, może gad, może czarownik z piekła rodem? — rzucano wokół zapytania, lecz nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
A więc czekano niecierpliwie, kiedy przywiodą go do łodzi i równocześnie tłum się coraz bardziej powiększał, tłum coraz bardziej wściekły i zawistny, gotowy wyrwać policji zbrodniarza i sam straszliwie go osądzić.
Słońce już wyszło w całej pełni, kiedy nareszcie ludzkie tłumy spostrzegły konwój z drugiej strony.
— Idą! Prowadzą go! — wołano zewsząd. — Patrzcie, wójtów Stach wiedzie go na postronku!
Anusia, która tu również stała niby bledziutki kwiatek, aż się roztrzęsła ze wzruszenia. A więc to prawda... Stach go chwycił... Bóg mu poszczęścił i wraca go zdrowego...
W tej chwili zapomniała o zbóju i o wszyst-