Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/163

Ta strona została przepisana.

siłą runął rzemieniem w bok komendanta posterunku, że go jak piorun wysadził po za burtę i wraz z nim zwalił się w głębię wody. Stało się to tak nagle, że wprost nie było mowy, aby temu przeszkodzić i ten szaleńczy czyn był z taką mocą wykonany, że tylko chyba cudem łódź utrzymała równowagę i z resztą ludzi nie przewróciła się do wody.
Głośny dotychczas tłum zamarł nagle na ten niespodziewany widok, lecz znów krzyk się podniósł. Dwa ciała szamotały się w wodzie, raz wypływając na powierzchnię, to znów ginąc w głębinie.
Po pierwszym momencie przerażenia przewoźnik zawrócił łodzią na ratunek tonącym. Z przeciwległego brzegu również ktoś skoczył w czółno do pomocy.
Wtem ręce komendanta wychyliły się z wody i biły po niej rozpaczliwie. Szczęściem łódź już była tak blisko, że Stach mógł chwycić tonącego i razem z wywiadowcą z niemałym trudem wyciągnął go do łodzi. Niestety, w czasie gwałtownego runięcia w wodę komendant puścił sznury zbrodniczego dzikusa, który, mając ręce związane, od razu prawie, niby kamień, poszedł na dno...
Stach, ochłonąwszy nieco, w okamgnieniu zrzucił z siebie bluzę i niby szczupak skoczył za zbójem w wodę. Tyle przeszedł z tym straszliwym potworem i teraz, na progu swojej wsi i na oczach rozwścieczonych mieszkańców miałżeby go utracić?