Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/164

Ta strona została przepisana.

Pochłonęła go głębia...
Tłum wrzał i gonił bezradnie po wybrzeżu. Ktoś tylko struchlał i w wielkiej trwodze bielutkimi rękami uchwycił się za piersi.
Po chwilce Stach się ukazał na powierzchni i zaczerpnąwszy tchu, znów schował się w topieli. Czółno i łódź płynęły w tym kierunku.
Coś już za długo Stach przebywał pod wodą, że tłum jął krzyczeć z niepokoju.
Wreszcie wychynął z wody o kilkanaście kroków dalej i widać bardzo słaby, szukający ratunku. Zachłystywał się nieborak i stracił panowanie nad sobą.
Pospieszono z pomocą i napół przytomnego wyciągnięto na piasek. Przerażona Anusia upadła z płaczem na ociekającą wodą pierś chłopaka, lecz ojciec jego łagodnie odsunął ją na bok i wraz z innymi zabrał się umiejętnie do ratowania syna.
Łodzie dalej szukały zbrodniarza, lecz tajemnicza toń wiślana zatarła po nim wszelkie ślady.
W trwodze przed śledztwem i słupem szubienicy sam sobie śmierć wymierzył.
Przez szereg lat pojawiał się jak upiór, siał śmierć i strach — i niby upiór przepadł teraz w topieli.
Po jakiejś chwili Stach otwarł zmętniałe oczy. W rękach trzymała go Anusia, płacząc i darząc go naprzemian najczulszymi słowami. Zda się, zapomniał teraz o tajemniczym zbóju i o wszystkim, bowiem w modrych oczętach swej najdroższej