Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/17

Ta strona została przepisana.

ki białej lilii, boleśnie rozchylone, zda się bez kropli krwi.
Naraz, jakby wyczuła bliską obecność Stacha, lub jej wróciła iskierka przytomności, bowiem otworzyła powieki. Patrzała chwilę nieruchomo, jak człowiek, który nie zdaje sobie sprawy, gdzie się znajduje, poczem zamglone jej źrenice spoczęły półprzytomnie na zaciśniętej bólem twarzy Stacha. Lgnęła tak do niej kilka sekund, jakby pragnęła się upewnić, że to on przecież siedzi przy niej, a gdy się przekonała, iż to chyba nie złuda, bledziutkie usta ozwały się cichutko:
— Stasiu...
Biedny chłopak jeszcze się bardziej rozdygotał.
— Co, co? — wyszeptał drżącym głosem i troskliwie pochylił się nad leżącą.
Ręka Anusi chciała się doń wyciągnąć, ale opadła zaraz, jakby jej sił zabrakło. Równocześnie zamknęły się powieki, usta nic już nie zdołały wymówić, i znów się pogrążyła w toni nieprzytomnej cichości.
Stach przestał błagać o upragnione jakieś słowo, zacisnął szczęki, aby nie ryknąć płaczem z bezgranicznego rozrzewnienia i bólu, i sam ledwie przytomny, podobny do posągu z kamienia, wchłaniał dalej oczyma najmniejszy ruch dziewczyny.
Kilka obecnych kobiet poczęło łzy ocierać, a stryjenka Anusi, wsparta o odrzwia od komory, rozpłakała się głośno.