Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/18

Ta strona została przepisana.

Niedługo przybył ksiądz kanonik przez kogoś zawezwany. Ludzie opuścili świetlicę i poklękali na podwórzu. O spowiedzi jednakże nie było mowy, zatem kapłan udzielił nieprzytomnej tylko Św. Olejów.
Stan niewinnej ofiary był wciąż prawie jednaki: leżała cicha, nieświadoma, co się wokół niej dzieje, ciężko oddychająca. Stach znowu usiadł obok łóżka, szepcząc w duchu żarliwie:
— Matko Najświętsza, ratuj mi tę dziewczynę... Spraw, ażeby doczekała lekarza i natchnij go w pomocy... Ulituj się, boć to przecie sierota, uczciwa, dobra, że i robaczka nie zdeptała na drodze...
Liczył teraz sekundy w oczekiwaniu na ten ratunek upragniony, wciąż spoglądając w okno, zali nie widać bryczki, gdyż do miasteczka nie było tak daleko.
Upłynęła godzina, po tym jak wieczność poczęła wlec się druga, kiedy nareszcie pianą okryte konie zajechały przed chatę. Młody lekarz wyskoczył raźno z bryczki i podążył do izby.
— Panie doktorze — ozwał się Stach błagalnie — wszystko ci oddam, jeno ją ratuj ile mocy!...
Lekarz rzucił kilka wstępnych zapytań i przystąpił do łoża. W izbie zrobiło się cicho. Poczęło się badanie długie, sumienne. Przez cały czas Stach stał na boku, jakby zamarły z niepokoju.
Lekarz po ukończonej konsultacji przepi-