Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/23

Ta strona została przepisana.

pewnego już czasu stale zaciągający się chmurami, ciemniał coraz to bardziej i wkrótce nawet ozwało się daleko głuche dudnienie gromu. Spodziewana ulewa była jednakże zgoła niepożądana, jako że deszcz gubi zupełnie i zaciera wszelkie choćby najlepsze ślady.
Szczęściem jeszcze przed nadejściem chmury pojawiła się łódka z przewoźnikiem i natychmiast przeprawiono się razem na drugą stronę Wisły. W czasie jazdy wybadany przewoźnik, choć pełnił służbę już od świtu, nie widział wcale podejrzanej osoby ani czółna na wodzie, zatem należało przypuszczać, że zbrodniarz przypłynął z dołu rzekł i chyłkiem przemykał się wzdłuż brzegu.
Gdy łódź dobiła do wybrzeża, zniecierpliwiony pies jął obwąchiwać piasek, niestety bezskutecznie: zbrodniarz zapewne wylądował gdzieś niżej, jeśli w ogóle nie popłynął daleko. Mógł wreszcie zmienić dawne ubranie i utopić je w wodzie, po czym, przywdziawszy inne, zatrzeć w ten sposób wszelkie ślady po sobie. Oczywiście po tajemniczym zbóju można było spodziewać się jak najbardziej rafinowanej ostrożności, czego zresztą kilkakrotnie wystarczające dał dowody. Mimo to jednak pełna otuchy policja ruszyła brzegiem w dół, bacząc uważnie na każdy szczegół, mogący mieć dla sprawy choćby małe znaczenie. Niestety ślad zaginął zupełnie, a spotykani ludzie i pasterze nie dali żadnego wyjaśnienia.
Deszcz zaczynał już kropić, gdy naraz pies,