Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/25

Ta strona została przepisana.

w tej chwili pomiary. Tu może chwytał jeszcze ślad, ten sam co i na drugiej stronie rzeki i tu niestety gubił mu się zupełnie. Było widoczne, że pies cudownie orientuje się w zadaniu, lecz że ludzka przebiegłość rzuciła mu na drogę niezwyciężoną już przeszkodę w postaci tego proszku. Rozumiał ją niechybnie, mimo to jeszcze gonił na wszystkie strony zygzakami, wracał ku wodzie, lecz nie znajdując wyjścia z tego błędnego koła, począł nareszcie bezradnie poszczekiwać.
Tymczasem deszcz padał coraz rzęsiściej, wreszcie zamienił się w ulewę. Nie widząc wokół żadnego możliwego schronienia, policjanci wyciągnęli łódź z wody, po czym pochyło dnem do góry oparli ją na rufie i przy dziobie podstemplowali dwoma wiosłami, znajdując w ten sposób jaką taką ochronę przed potokami deszczu.
Aczkolwiek jednak było zupełnie jasną rzeczą, że ulewa zatrze zupełnie wszelkie możliwe gdzieś dalej pozostawione ślady, postanowiono przeczekać burzę i mimo wszystko nie ustawać w działaniu. Wszak to już była czwarta potworna zbrodnia, jaka zdarzyła się w Nadbrzeziu, zbrodnia powtarzająca się co rok, prawie o tej samej godzinie, wykonywana bezczelnie prawie że w środku wsi, tą samą groźną, jakby upiorną ręką.
Komisarzowi wprost w głowie nie mogło się pomieścić, dlaczego ten tajemniczy potwór wziął sobie Nadbrzezie za teren swojej piekielnej działalności, dlaczego wyznaczał sobie na to tylko Zielone Święta, dlaczego swe ofiary wybierał jedynie