Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/27

Ta strona została przepisana.

po czym chmury potoczyły się dalej, a niebo od zachodu zaczęło się pogodzić.
Naraz czujne oczy ajenta spostrzegły na tejże stronie rzeki w odległości czterystu kroków jakowąś męską postać, przemykającą się cichaczem od nadbrzeżnej wikliny ku kępom olszyn, rosnących już poza rzecznym korytem na pograniczu pól. Ajent wskazał natychmiast tę podejrzaną postać swemu przełożonemu i wszyscy widzieli ją wyraźnie jak wpadała w zarośla. Ruchy tego człowieka wskazywały stanowczo, że ma coś na sumieniu i że szuka ukrycia z jakimś tobołkiem na ramionach.
Bezzwłocznie z bronią w ręku ruszono w tym kierunku, starając się oskrzydlić i od pól odciąć podejrzanego osobnika. Serca policjantów jęły bić niespokojnie, a dłonie ściskać niecierpliwie rękojeści browningów.
Ślizgając się po błocie, poczęli szybko zbliżać się ku olszynie, wpatrzeni w nią tak bacznie, że nawet ptak byłby z niej nie wyleciał, nie zwróciwszy na siebie ich napiętej uwagi. Wszakże obecna chwila mogła być rozwiązaniem tej straszliwej zagadki, dać w ręce policji potwornego zbrodniarza, poszukiwanego bezskutecznie już od lat czterech, zbrodniarza niezwykłego, który przez swoje bestialstwa i nieuchwytność stał się nie tylko w oczach okolicznej ludności, ale i władzy bezpieczeństwa jakimś mściwymi upiorem.
Aliści człowiek ukrywający się w olszynie spostrzegł od razu tę obławę, wahał się tylko w