przypuszczeniu i nie bardzo dowierzał, aby przeciwko niemu była skierowana. Nie widząc jednak wyjścia z tej pułapki, jako że policja odcięła go od pól, zaś z drugiej strony zakręt rzeki zagradzał mu ucieczkę, ukrył w krzakach tobołek i najspokojniej, jak człowiek nic nie wiedzący, co ta obława znaczy, wyszedł z olszyny i wolnym krokiem chciał się skierować ku niedalekiej wiosce.
— Stój! — krzyknął naraz komisarz i równocześnie podniósł do oka broń.
— Ręce do góry!
Chłop zatrzymał się w miejscu jak piorunem rażony i wystraszony patrzał na biegnących doń ludzi.
— Ręce do góry! — wrzasnął znowu komisarz, widząc, że człowiek ów nie wykonał rozkazu.
Chłop rozłożył ręce i rozdygotał się z przestrachu. Pierwszy nadbiegł komisarz, po tym przodownik, a wreszcie ajent z psem. W jednej chwili zrewidowano delikwenta, czy nie posiada jakiej broni, ale prócz tabakierki i suchej kromki chleba nie miał w kieszeniach więcej nic.
Pies, miast rzucić się na chłopa, jak ten i ów przypuszczał, obwąchał go spokojnie, nie okazując wcale żadnego podejrzenia.
— Coście za jedni? — surowym głosem spytał chłopa komisarz.
Kmiotek ledwie zdołał otworzyć usta.
Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/28
Ta strona została skorygowana.