Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/29

Ta strona została przepisana.

— Ano Grzela... Grzela Kołodziej... haw z ty to wsi, z Przylesia... — wyjąkał przestraszony.
Komisarza na pierwszy rzut wejrzenia ogarnęło rozczarowanie: ten prosty chłop wcale nie miał wyglądu chytrego i przebiegłego zbója, jakiego spodziewano się chwycić. Jął jednak dalej wypytywać.
— Dlaczego z tej wikliny przekradaliście się tak chyłkiem i co wy tu robicie?
Grzela wnioskując, że nic tu kłamstwo nie pomoże, pochylił się do kolan panu komisarzowi i labiedząco począł przyznawać się do winy.
— Rety, panie, łapałem... Wiem, że nie wolno, ale w chałupie bieda, dzieciaków kupa, a tu do gęby nima co włożyć. Panocku dobry, przecie darujcie... nima co jeść, grosa się nikaj nie zarobi... miejcie litość nad dziećmi.
Widać było, że mówi prawdę i nędza bije od jego wychudzonej postaci.
— A gdzie te ryby macie?
— Nie wiela tego, ale tu są w olszynie...
— Zna pan tego człowieka? — spytał komisarz przodownika.
— Nie znam, panie komisarzu, lecz sprawdzę to we wsi.
Nieszczęsny Grzela znów skłonił się do nóg.
— Panowie, hań jest przewoźnik... on mnie zna... Proszę, nie pędźcie mnie przez wieś, nie róbcie wstydu — błagał.
Zawołano przewoźnika, który czekał przy ło-