Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/34

Ta strona została przepisana.

na wskroś przejęty ajent jeszcze o czymś podobnym nie słyszał i nie czytał.
Gdy tak szedł dalej, zdawało mu się, że rój najdziwniejszych przypuszczeń wręcz rozsadzi mu czaszkę. Była ich cała chmara, a wszystkie jakieś nieuchwytne, bezsilne, nierealne. Brakowało im wątku, o który możnaby zaczepić, wysunąć zeń bodaj prawdopodobną teorię, zbudować jaką taką podstawę i choć trochę rozmotać ten niesłychany węzeł. „B. W. z M.“, huczało mu wciąż w głowie, jakby młyńskie kamienie mełły stale owe tajemnicze litery.
Z pośród licznych domysłów jeden najbardziej uczepił mu się myśli, a to — że pierwsze początkowe litery oznaczają imię i nazwisko zbrodniarza, zaś dalsze, skąd pochodzi. To małe „z“ popierało szczególnie owe teoretyczne przypuszczenie. Jakiżby jednak cel miał zbrodniarz, by zostawiać po sobie taki łamigłówkowy adres? Czy po to, by zakpić sobie z policji, zmusić ją do bezcelowych poszukiwań, lub w ten sposób okazać jeszcze swą bezczelność?
— A jednak choćbym miał życie swe poświęcić — syknął przez zaciśnięte zęby zdenerwowany ajent — choćbym przez całe lata miał cię szukać, to muszę cię wyśledzić, piekielny łotrze!
Postanowienia tego nie rzucił na wiatr, ale zaprzysiągł sobie w duchu, że nie opuści rąk, dopóki nie rozwiążę owego węzła gordyjskiego i nie skuje w łańcuchy krwawego piekielnika.
Szukając dalej, układał sobie w myślach