Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/36

Ta strona została przepisana.

kiego zbója trzeba złapać, chyba ze wasi ludzie już go do tego czasu mają w rękach...
— Czy jednak jest to ten sam nieznajomy, który przeprawiał się przez rzekę?
— Syn pedoł, ze beł wysoki, że mioł na plecach jakieś ćmidło i biały kitel pod pazuchą, a więc pewnikiem on być musi.
Ajent nie tracąc czasu, trzykrotnie zaświstał na policyjnym gwizdku. Kiedy przebrzmiałe echo w lesie, odpowiedziano mu tym samym. Na ów sygnał cała policyjna obława poczęła szybko przybliżać się ku sobie. Po niespełna kwadransie na podstawie zeznania Grzeli ułożono bezzwłocznie nowy plan pościgu za zbrodniarzem.
— A teraz nas prowadźcie, lecz jak najkrótszą drogą! — rzekł komisarz do Grzeli.
— Ano, to trza wam tędy, na przełaj — wskazał chłop ręką i, trzymając konia za uzdę, ruszył pospiesznie z policją.
— Jak daleko ten człowiek może znajdować się obecnie? — zapytał Grzeli zniecierpliwiony wywiadowca.
— Jeśli go ludzie nie chycili, to może być już chyba na „Grodzisku“.
— A jak to stąd daleko?
— Bedzie jakie trzy wiorsty i jeszcze pacierz...
Komisarz uśmiechnął się nieznacznie.
— Krótki, czy długi pacierz? — spytał zaciekawiony taką miarą długości.
— No taki chłopski — odparł Grzela.