Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— I bądź tu z tego mądry! Jakiż ten chłopski pacierz?
— Ano, jak się chłopu nie spieszy, to se odmawio pomalutku...
— Czyli — przerwał komisarz — może się ciągnąć przez jedną wiorstę?
— Bezmała tak...
— A cóż to jest owo „grodzisko“?
— To góra, panie komisarzu, a na niej stare zamkowe mury. Dziś to wszyćko w ruinie. W dzień to tam nawet bardzo ładnie, jeno kiej przyjdzie noc, to strach człowieka zbiero...
— Straszy?
— O, jesce jak! Jakowoś bioło pani wychodzi z lochów, chodzi po murach, lamentuje... Opowiadają starzy ludzie, że ta pani to jest dawno książnicka, która zabiła swego brata, aby ten zomek lo niej przypod i tak do dzisiaj pokutuje i dotąd pono bedzie, póki ostatnia cegła na proch się rozsypie...
— Więc powiadacie, że tam są lochy?
— Pewnie, pod całą górą, a jeden tunel to się ciągnie jaze do brzegu Wisły...
— A czy tam ludzie wchodzą? — pytał dalej pełen ciekawości komisarz.
— Wchodzą, ale jeno tak z kraja, bo dalej trza się mocno przychylić i światło zaraz gaśnie. No i gadów tam pełno. Jak pedają, są tam piwnice ze skarbami, ale nima takiego, coby się do nich dostoł. Roz jeden śmiałek pono wsed i tyla go widzieli: przepod.