Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/42

Ta strona została przepisana.

zgodnie z opowiadaniem Grzeli: uciekający nieznajomy był wysokiego wzrostu, na plecach niósł tobołek, ujęty jakby w jakieś kabłąki, a wreszcie biały płaszcz przewieszony przez rękę. To, że uciekał widząc ludzi dopełniało podejrzeń i należało sądzić, że ma się do czynienia z poszukiwanym sprawcą. By jednak, mając pogoń za sobą, osobnik ów szukał tutaj ukrycia, niczem nie dało się tłumaczyć, jak chyba tylko tym, że tajemne piwnice mogły mu dawać gwarantowane bezpieczeństwo. W każdym razie wobec zeznania świadków nie mógł uciekać dalej, ażeby nie być spostrzeżonym, tym bardziej, że wyżyna „Grodziska“ zielskiem i niską trawą zarośnięta, w poprzek zagradzała mu drogę.
Po wysłuchaniu pewnych wyjaśnień, odważny wywiadowca, Michoń, pierwszy okazał swą gotowość wybadania podziemi. Zabobonnych parobków aż dreszcz przeszedł.
Jakoż ajent, uzbrojony w jednej ręce rewolwerem, a w drugiej elektryczną latarką, wstąpił ostrożnie, w czarny otwór. Pies ruszył za nim, po czym przodownik z najeżonym bagnetem.
Wejście z początku dość obszerne, po kilkunastu krokach do tego stopnia się zwężyło, a względnie było zasypane ziemią i rumowiskiem, że tylko jeden człowiek mógł się dalej pochylony zagłębiać. Światło latarki rozjaśniało ten tajemniczy chodnik, jednak na krótki dystans, albowiem droga wciąż wiodła zakosami. Zewsząd wionęło chłodem i jakąś trupią ciszą, wilgocią i stęchlizną,