Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/43

Ta strona została przepisana.

gdzie oczywiście, co Grzela brał za czary, musiało gasnąć światło świecy. Promienie słońca nie zajrzały tu nigdy, chyba przed dawnymi wiekami, kiedy sklepiano te pieczary.
Wywiadowca posuwał się powoli, niemal stopa za stopą, bacząc uważnie na każdy załom muru i badając dokładnie ściany oraz sklepienie, nieprzyjemne w dotyku, jak zimne ciało płaza.
Istotnie trzeba było wyjątkowej odwagi i poświęcenia, by kroczyć dalej w tę przejmującą lękiem czeluść, a gdzie po za każdą krzywizną mogła na śmiałka czekać śmierć z ręki tajemniczego zbója.
Z każdym krokiem naprzód powietrze stawało się coraz cięższe i duszniejsze. Pies strzygł uszami i jeżył sierść na grzbiecie, tuląc się niespokojnie do nóg pełzającego wywiadowcy.
Pojmował widać dobrze, że tu jest chyba jakiś grób, że tu się wszędzie czai śmierć i szczerzy zęby z tych zwilgotniałych, pleśnią okrytych murów. Czując lepiej od ludzi, byłby może zawrócił, gdyby nie smycz, oraz przodownik postępujący za nim, tak go ten martwy zaduch trwożył. Rzeczywiście było tu straszno, głucho, odrażająco.
Nie tylko pies, ale i ludzie byliby chętnie opuścili to upiorne podziemie, jednakże ciężki obowiązek kazał im kroczyć dalej.
Naraz twarzy wywiadowcy dotknęło coś lekko, jakby skrzydłem. Wstrzymał się nieruchomo, dreszcz przeszedł mu po ciele, skóra w jednej