Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/44

Ta strona została przepisana.

chwili zgęsiała. Serce przestało nagle bić i jakby wparło się do krtani.
Poświecił jednak lepiej i od razu ochłonął. Spostrzegł przyczynę tego trwożącego dotknięcia: był to ze snu spłoszony wielki nietoperz...
— Bodaj cię licho! — szepnął i odetchnął swobodniej.
Znów ruszył naprzód. Pies jął się tulić coraz trwożniej.
Po kilku krokach znów chodnik się zakrzywiał. Ajent przystanął, badając nagły zakręt.
Wtem uszu jego doszedł jakowyś szelest.
Wytężył słuch w tę stronę, wstrzymując równocześnie przodownika niemym, ale wymownym ruchem ręki.
Szelest podnosił się od ziemi, dosyć wyraźnie, jakby ktoś lekko stąpał po nierównej powierzchni rumowiska. Pies w pierwszej chwili cofnął się nagle w tył, po czym cokolwiek ośmielony wyciągnął szyję i jął łowić uszami te podejrzane szmery.
Wyczekiwanie to trwało zaledwie kilka sekund. Zawzięty wywiadowca, pragnąc jak najprędzej poznać przyczynę tego szmeru, ujął silniej browning gotowy do wystrzału i oświetliwszy ciemną przestrzeń, wyskoczył nagle z za załomu.
I znów się rozczarował, spostrzegłszy zamiast zbója dwie duże, pośród odłamów cegły przemykające jaszczurki...