Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/45

Ta strona została przepisana.

— Djabli nadali! — syknął gniewnie pod nosem.
— Gacki i jaszczurki szarpią człowiekowi nerwy, tylko po tym wcielonym diable ani śladu... Chociaż, obym nie wyrzekł tego w złą godzinę! — pomyślał. — W takich lochach nawet prawdziwy diabeł może śmiało przebywać. „Białej pani“ byłoby tu niemiło, chyba że gdzieś tam dalej ma przyzwoite pomieszkanie. Ano, zobaczymy.
Pełen otuchy i wiary w powodzenie ruszył ostrożnie naprzód, spotykając co chwila zmykające jaszczurki. Pomimo wszystko niewinne, czworonożne stworzonka działały na wyobraźnię tej policyjnej trójki odrażająco. W ogóle każdy płaz czy gad, chociażby nawet pożyteczny, budzi w duszy człowieka wrodzone obrzydzenie, a cóż dopiero, gdy się to napotyka w tak ponurym i wilgotnym podziemiu, kędy już sama głucha, niesamowita atmosfera czyni wstrętne wrażenie!
Im wywiadowca dalej zagłębiał się w ów chodnik, tym to wrażenie stawało się bardziej niemiłe i mrożące krew w żyłach. Ściany coraz bardziej ociekały wilgocią, stęchłe powietrze drażniło nozdrza, śmiertelna cisza dzwoniła w uszach i nakłaniała do powrotu. Nikt jednak nie myślał teraz o tym, póki nie będzie przepatrzone dokładnie całe podziemie.
Atoli chodnik zdawał się ciągnąć w nieskończoność, wciąż niski, stale groźny jakimś upiornym zaczajeniem, wstrętny w dotknięciu i oślizgły, złowieszczy. Obecność ludzi raziła tu kontra-