Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/47

Ta strona została przepisana.

bowiem podobne myśli poczęły go opadać, zamieniając mimowoli każdy cień — w widmo, jakieś jaśniejsze punkty — w ślepia upiora, szmery — w ciche, tajemne szepty. Mimo to jednak odwaga jego nie dała zbić się z tropu ani osłabić, owszem, jeszcze go większą poiła zawziętością.
Pragnął za wszelką cenę wywiązać się z zadania, przebyć na wskroś podziemia, przeszukać wszystkie możliwe zakamarki i choćby nawet nie znalazł tu zbrodniarza, to przynajmniej zbadać gruntownie lochy, które tyle przedziwnych legend otaczało.
Jakoż chodnik jął się nagle rozszerzać, przy czym jego sklepienie tak znacznie podniosło się ku górze, że wywiadowca i przodownik mogli nareszcie stanąć swobodnie i wyprostować kości. Chodnik wiódł teraz prosto, zaś jego poziom stale się dotąd podnoszący, począł obecnie zniżać się ku dołowi. Pochyłość była dość łagodna, tylko ziemia bardziej zarzucona gruzami.
Pies nadal okazywał niepokój; trzeba go było nie raz silnie pociągać na smyczy. O tym, ażeby pierwszy prowadził i zwęszył najbliższą część chodnika, nie było mowy. Gdyby nie rzemień, byłby na pewno uciekł z tego zadusznego tunelu, bowiem jego tresura nie przewidziała wcale tak niezwykłych eskapad. Bądź co bądź owa bojaźń, udzielająca się zwierzęciu, nie wróżyła bynajmniej bezpieczeństwa podziemi, lub ten grobowy nastrój działał odpychająco na czułe nozdrza psa.