Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/48

Ta strona została przepisana.

Po zbadaniu tak ścian, jak i sklepienia, poczęto wolno wkradać się dalej. Chodnik obecnie był obszerny i nie sprawiał trudności w przeciskaniu się naprzód. Posuwano się zatem o wiele szybciej, zachowując jak największą ostrożność. Lampkę trzymano z boku, by na wszelki wypadek zmylić ewentualny strzał zbrodniarza.
Teren opadał coraz bardziej, wreszcie po kilkunastu krokach zwęził się w rodzaj kamiennych odrzwi. Struktura murów przybrała inne kształty, zdradzając zmianę w lejkowatym dotąd chodniku.
Po za otworem drzwi majaczyła w niewielkim oddaleniu szara poprzeczna ściana. Ajent z bijącym sercem zbliżył się do otworu i wyciągnąwszy naprzód rękę, oświetlił wnętrze jakiejś groźnej czeluści, ziejącej chłodem i zatęchłą wilgocią. Nie dbając, że ciarki przechodzą mu po ciele, badawczo zatoczył światłem wokoło i naraz instynktownie, z wyrazem lęku w oczach, cofnął się wstecz.
W wielkim, o kamiennym sklepieniu lochu, leżały na ziemi obok ścian piszczele i ludzkie czaszki.
W silnym świetle latarki owe porozrzucane kościotrupy czyniły niesamowite wprost wrażenie.
— Niech pan tam spojrzy — wyszeptał ajent do przodownika i podał mu latarkę.
— No co? — spytał po chwili ajent.
— Okropny obraz! — drżącym głosem od-