Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/49

Ta strona została przepisana.

powiedział przodownik. — Wszak to jak gdyby grób!
— Tak, to było więzienie i grób zarazem.
— W rogu lewej ściany jest niski otwór... zdaje się, że to wyjście...
— Widziałem. Bezsprzecznie jest to wyjście, względnie dalszy ciąg tego chodnika. Tylko jak dostać się do środka? Jak pan widzi, tu zaraz chodnik usuwa się i spada stromo na kilka metrów. Proszę patrzeć — pokazał ręką — tuż pod nami leżą na ziemi zbutwiałe schody. Jeśli istotnie zbrodniarz umykał tędy, to albo skoczył w dół, co jest poniekąd ryzykowne, lub w jakiś sposób opuścił się po sznurze.
— Co w takim razie uczynimy?
Wywiadowca obejrzał jeszcze oberwisko, przyjrzał się lepiej gładkiej, pionowej ścianie lochu, wreszcie odszepnął:
— Jest za wysoko, aby skoczyć i tego nie możemy uczynić ze względu na całość naszych nóg. Sznura również nie mamy, bo nikt nie mógł przewidzieć takiej przeszkody. Nie pozostaje zatem nic innego, jak wrócić i zabrać ze sobą powróz, bowiem drabinki, z uwagi na zakręty chodnika, nie da się przenieść. Całe owo podziemie musi być jednak najdokładniej zbadane. Wydaje mi się niemal pewnym, że ten piekielnik zna dobrze owe lochy i dlatego zamiast ratować się niepewnie przy pogoni ucieczką, szukał tutaj schronienia. Ujść stąd chyba nie uszedł, gdyż jak mówiono, natychmiast zabezpieczono chodnik wychodzący na