Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/56

Ta strona została przepisana.

przeżartych łańcuchów. Nie ulegało wątpliwości, że kazamata owa służyła ongiś za więzienie, straszne, bez promyka bożego światła, pełne zaduchu i niepojętej męki, świadczyły o tym zbutwiałe kościotrupy nieszczęśliwych skazańców, wreszcie ślady łańcuchów, jakimi w owe czasy przykuwano ofiary nielitosnego sądu. Piwnica ta wionęła zewsząd lodowym chłodem śmierci, zastygła w grobowej ciszy męką i czymś przeraźliwie upiornym. Serca policjantów poczęły bić nierówno, zaś ciałem wstrząsały dreszcze. Pies skulił się z przestrachu i dygotał jak w febrze. Zdawało się, że te wilgotne, stare ściany, pożółkłe kości i łańcuchy, widząc po tylu wiekach żywych ludzi wśród siebie, pragną przemówić i jęczeć straszną skargą. Jakoż przemówiły niemą, lecz tak wymowną i wstrząsającą mową, że twarze ludzkie zdały się truchleć z przerażenia.
Otrząśnięto się jednak z tego upiornego wrażenia i zbadawszy piwnicę, bohaterowie owej ryzykownej wyprawy skierowali się w wykuty w murze otwór, wiodący w dalsze lochy podziemi.
Chodnik obecnie był nieco wyższy, również z cegły sklepiony i lepiej zachowany. Po kilkunastu krokach rozwidlał się na dwa ramiona, jedno, jak kompas wywiadowcy, prowadzące na północ, drugie zaś ku wschodowi.
Zatrzymano się chwilę oglądając ściany oraz sklepienie, wreszcie wybrano wschodni chodnik, prawdopodobnie prowadzący do Wisły i w ten się