Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/57

Ta strona została przepisana.

zagłębiono. Gdyby ten nie dał rezultatu, postanowiono wrócić i przeszukać północny, jeśli w ogóle oba lochy nie miały jeszcze niespodziewanych rozgałęzień.
Otumaniony dotąd pies przyszedł do siebie i począł węszyć coraz śmielej, jakby teraz dopiero uchwycił jakiś trop.
Naraz, jakby coś głucho zadudniło w podziemiu. Policjanci oparli się o mur, który, zdawało się lekko zadrżał.
Zgaszono światło i z zatrzymanym oddechem poczęto nadsłuchiwać.
Zapanowała jednak cisza i nieprzebity mrok. Wyczekiwano pewną chwilę, ale dudnienie już się nie powtórzyło więcej. W każdym razie nie było to złudzeniem, gdyż nawet pies nastawił uszu i zatrzymał się w miejscu. Nie ulegało wątpliwości, że ktoś w podziemiach się znajduje i że to echo przytłumione nie pochodziło znikąd indziej, jak tylko z wnętrza lochów. Zresztą mur zadrżał najwyraźniej.
— Coby to być mogło? — spytał szeptem przodownik.
— Bóg raczy wiedzieć — odparł ajent. — Wydaje mi się jednak, że jak gdyby coś ciężkiego spadło na ziemię... Wszystko jedno, trzeba iść dalej!
Znów zapalono światło. Nerwy idących były napięte teraz niby struny. Po jakich dwudziestu metrach głębiej, chodnik począł się nagle zwężać,