z nim spojonej, że nie budziła żadnego podejrzenia.
Wywiadowca, nim wyrzekł jakieś słowo, oświetlił dobrze potężny blok zagradzający odwrót, zbadał dokładnie jego masyw, wreszcie z rozdygotanych warg wybiegło mu przekleństwo.
— Bodaj to piorun trząsł!
Odciął nas, co? — spytał głucho przodownik.
— Tak, dokumentnie! Teraz nie zbrodniarz, lecz my jesteśmy w matni co się zowie! Tych drzwi nawet sam diabeł nie jest w stanie poruszyć! Patrz się pan, te drzwi opadły z góry.
— No dobrze — odezwał się przodownik dziwnie zmienionym głosem lecz jaka siła potrafiła je spuścić?
— Bóg jeden wie! Chyba te drzwi mają tam w górze jakiś mechanizm, że jeden człowiek potrafi nimi władać... Inaczej trzebaby na to co najmniej ze stu chłopów, a tu na pewno znajduje się tylko ta jedna kanalia...
— Zatem co z nami?
— Też się pan pyta! — syknął pełen wściekłości ajent. — Jeśli ten blok podniesie pan do góry, to wyjdziemy na wolność. W przeciwnym razie i to jedno jest pewne, trzeba nam czekać w tej cuchnącej pułapce zmiłowania boskiego... Ostatecznie pomoc chyba nadejdzie, tylko pytanie — kiedy? I naturalnie, jeżeli do nas trafi, usłyszy nasze głosy, i potrafi uporać się z tym blokiem
Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/59
Ta strona została przepisana.