Strona:Paweł Staśko - Białe widmo.djvu/60

Ta strona została przepisana.

wcześniej zanim nas głód nie powali na ziemie. W każdym razie nie nastąpi to rychło!
— E, co pan mówi! — szepnął przerażony przodownik, któremu dom i dzieci przypomniały się właśnie.
— To, co pan słyszy. Tak, panie, mamy do czynienia z bardziej piekielnym graczem, niż się nam to zdawało. Ten Belzebub nie wlazł w owe podziemia dla jakowejś drobnostki, albo z grzeczności dla nas, lecz musiał mieć w tym cel... I tak piekielnie manewrował, aż nas zwabił do sieci.
Bezradny i wprost osłupiały przodownik wsparł się o mur ramieniem i spoglądał boleśnie na kamienną zaporę. Ajent oparł się również, pozornie jednak czy istotnie zdał się nie tracić animuszu. Pies tylko nie przejmował się wcale tą fatalną przygodą i usiadłszy spokojnie, przyglądał się ciekawie zmienionym minom więźniów, do których, nie wiedząc o tym, sam również się zaliczał.
— Teraz sobie mogę śmiało zapalić — rzekł ajent po chwilowym milczeniu i zapalił łakomie papierosa. — Pan również niech zapali, póki starczą zapasy.
Przodownik, nic nie mówiąc, wziął papierosai zapalił.
— Jeśli się coś nie stanie — jął mówić dalej ajent — to i tego nam zbraknie. Chleba ani wody nie mamy, po tym się skończą baterie latarek, nawet i te, jakie mamy w zapasie, aż wreszcie trzeba będzie po ciemku ogryzać palce z głodu...